Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/146

Ta strona została skorygowana.
—  390  —

Grace à dieu! — rzekł Letrier, kiedy w dali przebrzmiały odgłosy kroków. — Teraz rzeczywiście wisiało życie nasze na włosku. Choć przemokłem do nitki, mimoto spociłem się, jak w łaźni.
— Teraz czas. Musimy jednak być ostrożni i zacierać wszelkie ślady za sobą.
Czynność ta sprawiała im, jako niewprawnym, takie trudności, że upłynęła dobra chwila, zanim zniknęli w otworze potoku. Znali już drogę i dostali się szczęśliwie na górę. Letrier, który wspinał się za swoim panem, puścił właśnie linę i stanął na ziemi, kiedy poczuł, że go Sanders zatrzymał. Stali przed mnóstwem leżących dokoła ciał ludzkich. Ze zgrozą przekonali się, że to młodzi Indyanie. Przeszli przez trupy i dostali się tak do groty, w której przedtem leżeli skrępowani. Tutaj mogli pomówić.
Letrier wstrząsnął się.
— Brr, kapitanie! Tych biednych chłopców chwytano jednego po drugim i zabijano, kiedy wchodzili do kryjówki. To szczęście, żeśmy się tam w lesie zatrzymali, bo bylibyśmy musieli pójść z nimi na niechybną śmierć.
— Teraz niema czasu na takie rozważania. Naprzód i to najpierw do broni!
Powrócili do kryjówki, opuszczonej teraz przez traperów. Tylko jeden człowiek stał na straży po drugiej stronie.
W głównym przedziale jaskini były wejścia do komór bocznych. Jedna z nich obwieszona była najróżnorodniejszemi narzędziami wojennemi, jakich wymaga życie na preryi. Znajdowało się tam również mnóstwo prochu, ołowiu i form na kule. Żywność, chociaż w małym zapasie, nagromadzona była w drugiej komorze. W głównej grocie paliła się lampa łojowa, służąca do oświetlenia.
Obaj zaopatrzyli się najpierw we wszystko, czego potrzebowali do uzbrojenia się i ubrania, a potem zaczęli szukać bogactw ukrytych.