Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/151

Ta strona została skorygowana.
—  395  —

gdy będę siedział na pokładzie dobrego okrętu, który w dodatku będzie płynął o kilka mil stąd. Niech mnie dyabeł porwie, jeśli kolonel ze swymi ludźmi nie następuje nam na pięty!
— To możliwe, ale nieprawdopodobne. Wobec tego, żeśmy go tak na wszystkie strony wodzili, pomyślał pewnie, że przez góry zwróciliśmy się do Brytańskiej Kolumbii. W każdym razie nienapróżno tak krążyliśmy.
— Życzę sobie, żebyście się nie mylili, ale nie ufam temu dyabelskiemu plemieniu traperów i uważam za najlepsze udać się jak najrychlej na pokład okrętu, który nie chce nic wiedzieć o tym nieszczęsnym kraju.
— Przedewszystkiem musimy zrobić się podobnymi do ludzi.
— Na to potrzeba dużo pieniędzy.
— Tyle musimy dostać i to zaraz. Popatrzno tam!
Wskazał ręką na barak, nad którego nizkim dachem widniał napis: „Jonatan Livingstone, horse-haggler“.
— Handlarz końmi? — rzekł Jean. — Dużo da za nasze zagłodzone zwierzęta!
— Zobaczymy!
Zwrócili konie ku wspomnianemu budynkowi. Kiedy tam zsiedli, wyszedł człowiek, w którym na odległość tysiąca kroków poznać było żyda handlarza.
— Do kogo, gentlemani? — zapytał.
— Do szanownego mr. Livingstone’a.
— Ja nim jestem.
— Czy kupujecie konie?
— Hm, tak... ale nie takie — odpowiedział z lekceważącem, lecz bystrem, spojrzeniem na ofiarowany mu towar.
Well, w takim razie god bye, sir!
Sanders dosiadł konia, udając, że chce się oddalić.
Slow, master, powoli, powoli. Pozwolicie chyba, żebym najpierw zwierzęta obejrzał!