— Skoro „takich“ nie kupujecie, to was żegnamy. Nie macie do czynienia z greenhornem!
— Tak, tak! To zsiądźcie znowu! Hm, nędzne, strasznie nędzne! Przybywacie pewnie z sawanny?
— Yes!
— Niewiele mogę za nie dać, bo muszę być na to przygotowany, że mi padną — rzekł, mierząc konie wzrokiem dokładniej. — Ileż chcecie?
— Co dajecie?
— Za oba?
— Za oba.
— Hm, trzydzieści dolarów, nie więcej, ani też mniej.
Sanders wskoczył znów na siodło i odjechał, nie rzekłszy ani słowa.
— Stop, sir, wy dokąd? Ja myślałem, że chcecie sprzedać konie!
— Tak, ale nie wam.
— Wróćcież! Dam czterdzieści.
— Sześćdziesiąt!
— Czterdzieści pięć!
— Sześćdziesiąt!
— Pięćdziesiąt!
— Sześćdziesiąt!
— Nie mogę! Pięćdziesiąt pięć i ani centa!
— Sześćdziesiąt i ani centa mniej. Żegnam.
— Sześćdziesiąt? Nie, ani mi się śni. Ale stańcie, zaczekajcie! Zostańcie, dostaniecie sześćdziesiąt, choć te bydlęta nie warte tych pieniędzy!
Sanders wrócił z uśmiechem i zsiadł z konia.
— Bierzcie je sobie i to ze wszystkiem.
— Wejdźcie do środka master. Niech tamten potrzyma je tymczasem.
Handlarz wprowadził go do małej izdebki, przedzielonej na dwie części starą zasłoną perkalową, za którą zniknął. Po chwili wyszedł z pieniądzmi.
— Oto sześćdziesiąt dolarów. Wzięliście okropne pieniądze!
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/152
Ta strona została skorygowana.
— 396 —