— To niemożliwe. Nie wiem, czy jesteście prawnym...
— Well, sir, nie chcecie, to dobrze!
Handlarz zatrzymał go za rękę, podnosił cenę coraz wyżej, aż wkońcu przyniósł z za kotary żądaną sumę. Należał on do tych kupców do wszystkiego, którym pomimo ich ubogiego wejrzenia i nędznego urządzenia domu nigdy nie brak gotówki.
— Oto pieniądze. Dziś znowu mam słaby dzień. Czy tamte kwity sprzedacie także?
— Nie. Żegnam!
Wyszedł, a Livingstone wyprowadził go i odebrał konie. Obydwaj przybysze oddalili się, a zjawił się służący, żeby konie rozsiodłać i uwolnić od uzdy.
— Dobry interes! — mruknął handlarz koni. — Przepyszna rasa i tęgo zbudowane. Dużo wytrzymały i przy dobrej opiece przyjdą do siebie.
Jeszcze nie oderwał był oczu od kupionych koni, kiedy zabrzmiał na ulicy głośny tętent. Nadjechali cwałem dwaj ludzie, którzy przeprawili się następnym promem. Jeden z nich był Indyaninem, a orle pióra, wplecione we włosy, wskazywały na godność wodza. Drugi był biały, herkulesowej postaci z jasnymi włosami, spływającymi mu na kark. I po nich widać było trudy podróży, ale ani oni, ani wspaniałe, wierzchowce nie okazywały śladów znużenia.
Przebiegając cwałem, rzucił Indyanin mimowolnie okiem ku domowi handlarza i zawrócił w tej chwili.
— Niech biały brat spojrzy na te konie! — zawołał.
Drugi pośpieszył za nim do baraku. Wystarczyło mu jedno spojrzenie. Ujrzawszy szyld, podjechał tuż do handlarza i pozdrowił go:
— Good day, sir! Kupiliście właśnie te konie?
— Yes, master — odrzekł handlarz.
— Od dwu ludzi, którzy dopiero co tu przyjechali?
Teraz podał dokładny opis Sandersa i Letriera.
— Zgadza się, master.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/154
Ta strona została skorygowana.
— 398 —