— Czy są jeszcze tutaj?
— Nie.
— Dokąd odeszli?
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi.
— Ale z pewnością znacie kierunek, w którym się udali?
— Skręcili tam za róg. Więcej nie potrafię powiedzieć.
Pytający zamyślił się na chwilę, rzucił na handlarza ostre, badawcze pojrzenie i mówił dalej:
— Czy kupujecie tylko konie?
— Konie i inne rzeczy.
— A nuggety?
— Także. Macie może?
— Tu nie, ale wiozą je za nami. Kupicie?
— Jeśliby można nieco później. Wydałem właśnie wszystkie pieniądze.
— Tym dwu ludziom?
— Jednemu.
— Czy sprzedał wam może depozyty?
— Tak.
— Jak wysokie?
— Na dwadzieścia tysięcy dolarów.
— Czy bylibyście tak dobrzy pokazać mi ten kwit na chwilę?
— Na co?
— Chcę zobaczyć, czy to ten gentleman, z którym pragniemy się spotkać.
— Hm! Kwit zobaczycie, ale nie dostaniecie do ręki.
Wszedł do baraku i wrócił niebawem z papierem.
Obcy przypatrzył się dokładnie i mruknął potem do siebie:
— Dostaliście od niego tylko ten jeden?
— Tak.
— Dziękuję, sir! Ci ludzie pewnie już nie wrócą. Gdyby to jednak nastąpiło, to nie kupujcie od nich nic, lecz każcie ich uwięzić. Te depozyty są moje, oni mi je ukradli. Może będę jeszcze u was.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/155
Ta strona została skorygowana.
— 399 —