Sanders stanął, jak człowiek zaskoczony niespodzianką i pochwycił towarzysza za rękę.
— Janie, czy znasz tego? — spytał pośpiesznie.
— Tego? Nie, kapitanie.
— Naprawdę nie?
— Nie.
— Właściwie zapytałem niestosownie. Należało powiedzieć: czy znasz ją?
— Ją? Do stu piorunów! Wygląd, postawa, chód. Kapitanie, to chyba niemożliwe!
— To ona. Powiadam ci, że ona, a nikt inny! Wyglądamy, jak dzicy, dlatego nas nie poznała z tego oddalenia. Szczęśliwy przypadek sprowadza ją nam przed oczy. Musimy pójść za nią!
Poszli za tym przechodniem, który wkrótce wstąpił do szopy, zbudowanej z desek. Na przedniej jej ścianie widniał napis: „Taverne of fine brandy“. Po obu stronach napisu wyobrażona była flaszka wódki.
— Co ona robi w tej budzie? Ma dość pieniędzy i mieszka pewnie porządnie. Jej obecne odzienie jest przebraniem, a jej zjawienie się tutaj ma jakiś cel tajemniczy.
— Musimy tam za nią wejść, kapitanie.
— Nie można, Janie. Poznałaby nas pomimo naszego zdziczałego wyglądu, zwłaszcza że widziała nas na preryi jako myśliwców. Buda zbita ze zwykłych desek. Od przodu nie możemy się zbliżyć, ale może od tyłu znajdę jaką dziurę z sęka, albo szparę, przez którą będę mógł objąć okiem całe wnętrze. Gdyby stąd wyszła, przyjdziesz czemprędzej i zawiadomisz mnie.
Zwrócił się w bok i znalazł sprzyjające warunki. Chałupa nie miała drugiego wyjścia, a trzystopowy zaledwie odstęp oddzielał ją od sąsiedniego domu. Sanders wsunął się i znalazł wkrótce dziurę, przez którą mógł widzieć wielką część szynkowni.
Człowiek z blizną od ognia usiadł przy wielkim piecu, ale później zniknął gdzieś w tyle. Sanders
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/159
Ta strona została skorygowana.
— 401 —