umawiał się z tymi ludźmi. Sanders poznał go także po głosie, pomimo że był teraz niższy o kilka tonów. Dowiedział się tak nadzwyczajnych rzeczy, że stał przez długą chwilę bez ruchu i byłby tak może stał dłużej, gdyby ciche „pst“ nie wyrwało go z odrętwienia. Jean Letrier stał przed domem i wołał go.
— Już poszła. Prędzej, prędzej!
Sanders wybiegł z pomiędzy domów i zobaczył jeszcze przedmiot swej obserwacyi, gdy ten znikał za rogiem ulicy. Obydwaj ruszyli za nim i ścigali go przez brudne uliczki przedmieścia i szerokie ulice lepszych części miasta, aż do sztachet samotnie położonego ogrodu. Tu rozglądnął się ów człowiek dokoła, a nie widząc nic podejrzanego, przeskoczył przez sztachety z iście kocią zręcznością. Oni stali tam na czatach z godzinę, ale napróżno; nie wrócił.
— Ona tu pewnie mieszka, Janie. Poszukajmy domu, do którego należy ten ogród!
By tego dokonać, musieli przejść boczną ulicą. Wyszedłszy z niej, ujrzeli wspaniały ekwipaż przed bramą domu, którego właśnie szukali. Wsiadła doń jakaś pani i dała znak woźnicy. Sanders i Letrier cofnęli się w ulicę, a elegancki pojazd przeleciał obok nich tak blizko, że rysy twarzy jego właścicielki poznali bez wątpliwości.
— To ona! — zawołał Jean.
— Tak jest, to ona. Złudzenie jest tu wykluczone. Ja zostanę tutaj, a ty idź i dowiedz się o jej obecnem nazwisku.
Jean usłuchał rozkazu i wrócił wkrótce z pożądaną wiadomością.
— No?
— Pani de Voulettre.
— Ach! Gdzież mieszka?
— Zajmuje całe pierwsze piętro.
— Chodź do portu! Tam powiem ci więcej.
Skierowali się w stronę portu i wstąpili po drodze do „Store of dressing“, z którego wyszli zupełnie zmienieni pod względem zewnętrznego wyglądu. Prze-
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/161
Ta strona została skorygowana.
— 403 —