Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/165

Ta strona została skorygowana.
—  407  —

wszyscy trzej wsiedli i powóz potoczył się szybko za miasto. Przybywszy na wolne pole, wysiedli wszyscy, wzięli kufer, zwrócili się ku wybrzeżu, a powóz wrócił do miasta.
Nie dotarli byli jeszcze do wybrzeża, kiedy w zaroślach dał się słyszeć głos.
— Stój! Kto idzie?
— Czarny kapitan.
— Witamy!
Gromada ciemnych postaci otoczyła z uszanowaniem brodatego człowieka.
— Łodzie w porządku? — spytał.
— Tak.
— A broń?
— Również.
— Nie brak nikogo?
— Nikogo.
— To come on; ja biorę łódź pierwszą!
Wniesiono kufer, założono owinięte szmatami wiosła i statki ruszyły naprzód bez szmeru.
Z początku dążyły prosto na pełne morze, ale potem skręciły ostro w przeciwnym kierunku i zbliżały się od strony morza z nadzwyczajną ostrożnością do „L’ horrible’a,“ na którego dziobie i tyle płonęło po jednej latarni.
Podpłynęli tak blizko do statku, że przy zwykłej uwadze musianoby ich spostrzec. Ten, który nazwał się kapitanem, stał na dziobie łodzi i patrzył badawczo na ciemną postać okrętu. W tej chwili musiało się wszystko rozstrzygnąć.
Wtem zabrzmiał ochrypły krzyk mewy.
Ludzie w łodziach odetchnęli. To był umówiony z Tomem znak, że na statku wszystko dobrze się zapowiada. Kilka lin zwieszało się z tyłu okrętu.
— Przybić, a potem w górę! — padła cicha komenda.
W kilka chwil potem wszyscy ludzie z łodzi stali na pokładzie, gdzie na nich czekał Tom.