— Sanders! — potwierdził on ze spokojnym, pełnym przewagi, uśmiechem.
— To nie może być! Jego duch... jego... jego...
— Tere fere! Czy żaglomistrz „L’ horrible’a“ wierzy w duchy?
— Ale jak... gdzie.... kiedy... skąd wziąłeś się w San Francisko i tu na statku?
— Jak, to wyjaśnię ci później, ale dlaczego, to wiesz sama.
— Nie, nic nie wiem!
— Czy także nic nie wiesz o mojej kasie, która zniknęła, gdy uznałaś za stosowne opuścić mnie w Nowym Jorku jak nędznego rozbitka.
— Nic nie wiem!
— Tak! Szczęściem jestem w tem położeniu, że mogę ci służyć dowodami. Ale najpierw załatwimy się z tem, co teraz zrobiłaś. Uprowadziłaś „L’ horrible’a“.
Milczała.
— I zwerbowałaś sobie ludzi do tego?
Znowu się nie odezwała.
— A przyrzekłaś im chytrze, że dowództwo obejmie „czarny kapitan“.
Walczyła jeszcze widocznie z przestrachem, który w niej wywołało nagłe zjawienie się Sandersa.
— Ażeby ci ułatwić dotrzymanie słowa, przypłynąłem do okrętu przed tobą, ukryłem się między linami i czekałem na sposobność przedstawienia się tobie. Jesteś rzeczywiście dyabelską kobietą, chociaż ajent był trochę brzydszy od pani de Voulettre. Ponieważ urządziłaś wszystko tak dobrze, zostawię ci, wprawdzie tylko narazie, dopóki się nie policzymy, twoje dawne stanowisko na „L’ horrible’u“. Zdejm zatem brodę! Zawadza ci, a „czarnego“, nawet z taką brodą naśladować nie potrafisz.
Mówił to spokojnie i z widoczną przewagą. Jej krew uderzyła do twarzy, a oczy zabłysły jak u kota.
— Ja mam zostać przy żaglach? A jeśli ciebie nie poznam? — syknęła.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/169
Ta strona została skorygowana.
— 411 —