i kadzie na śledzie, które robią zaledwie dwa węzły na dziesięć miesięcy. A tam dalej...
Zamilkł. Chciał powiedzieć, że i dalej na morzu nie widać odpowiedniego statku, ale bystre oko jego zauważyło coś widocznie, co przerwało mu zaczęte zdanie.
— Co tam dalej? — spytał kolonel.
— Hm, niech się nie nazywam Piotr Polter, jeśli tam, całkiem daleko, nie widać białego punktu, który może być tylko żaglem.
— Tu więc w porcie naprawdę nie znajdziemy dobrego statku?
— Nie. Te niecki lezą, jak ślimaki, a zresztą nie dostalibyśmy ich nawet za grube pieniądze. Nie widzicie, że je wyładowują?
— A tamten na morzu?
— Musimy spokojnie zaczekać. Może przepłynie tylko, a może wstąpi tu. Nie róbcie sobie nadziei. Do jednego okrętu wojennego trzeba trzydziestu statków kupieckich, a takie pudło nic nie wskóra w pościgu za kaperem, nawet gdyby nam je właściciel gotów był wynająć. Okoliczność, że może być zatopione, znaczy bardzo dużo, wymaga znacznych zachodów i kosztuje wielkie pieniądze.
— A jednak spróbujemy. To jedyna rzecz, która nam pozostaje. W jakim czasie może ten okręt tu być?
— Za godzinę, lub później. Zależy od tego, jak zbudowany i kto nim dowodzi.
— To mamy czas. Znajdziemy okręt, to popłyniemy, a nie znajdziemy, to zaczekamy na wynik pogoni, zanim postanowimy, co dalej czynić. Gdybyśmy byli przyjechali o dziesięć minut rychlej, mielibyśmy obecnie tych łotrów w swej mocy. Teraz przedewszystkiem umieśćmy gdziekolwiek konie i zajdźmy do jakiego sklepu, ażeby nasze obdarte łachmany zmienić na lepsze szaty.
Zaiste wszyscy podobniejsi byli do opryszków, niż uczciwych ludzi. Udali się do gospody, gdzie zaopa-
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/184
Ta strona została skorygowana.
— 424 —