Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/22

Ta strona została skorygowana.
—  270  —

się dość daleko, utracili znowu czterech ludzi. W ten sposób padło dziewięciu z ręki śmiałego cibolera.
Ale równocześnie groziło im drugie, wielkie nie bezpieczeństwo.
Apacz z wakerami i cibolerami mógł już dawno tam być, lecz Indyanka pomyliła się w ciemności. Musieli okrążać, wskutek czego ten mały oddział przybył dopiero po Alfonzie i Meksykanach.
— Tu jest potok — rzekła Karja do Serca Niedźwiedziego. — Zaraz będziemy pod grotą.
Apacz rozejrzał się dokoła uważnie.
— Ugh! — zawołał, wskazując na ślady, które tam było widać.
Jeden z wakerów zeskoczył z siodła, żeby zbadać ziemię.
— Tu nie było dwu, lecz znacznie więcej — rzekł.
— Hrabia ze swoimi ludźmi — powiedział krótko Serce Niedźwiedzie, puszczając znów konia w ruch.
Ale wkrótce zatrzymał się znowu.
— Ugh! — zawołał powtórnie.
Wskazał przed siebie, gdzie leżało ciało ludzkie. Kilku wakerów zsiadło natychmiast z koni, ażeby mu się przypatrzyć.
— Hrabia, hrabia Alfonzo! — rzekli, zaskoczeni tem niespodzianie.
— Zraniony? — zapytał Apacz.
— Rany nie widać.
— Nie żyje?
— Zdaje się.
Apacz potrząsnął głową lekceważąco.
— Żyje — rzekł. — Uderzono go tylko. Związać go zaraz!
Kiedy ci byli zajęci wiązaniem, padły cztery strzały jeden za drugim.
— Co to? — spytali wakerowie.
Serce Niedźwiedzie wjechał w krzaki i objął wzrokiem teren, położony po drugiej stronie potoku.
— Ugh! — zawołał po raz trzeci.