Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/233

Ta strona została skorygowana.
—  469  —

czyżyki. Mieli na sobie zielone bluzy, zielone spodnie, zielone kamasze, zielone rękawiczki i zielone czapki z daszkami z przodu i z tyłu jak hełmy na Wschodzie. Brakowało im jeszcze monokli, żeby mogli uchodzić za przedstawicieli dzisiejszych gogów. Podnosiły to wrażenie dwa bardzo grube i niekształtne zielone parasole.
Oczy wszystkich skierowały się ku nim. Ja poznałem ich odrazu pomimo przebrania, które można było nazwać strojem na maskaradę, a ponieważ chciałem im zrobić niespodziankę, obróciłem się z krzesłem tak, że nie mogli mnie zobaczyć. Nie przyszło im wcale na myśl pozdrowić kogokolwiek z obecnych w izbie. Czuli się ludźmi, którzy nie potrzebują zniżać się do tego. Nie uważali też za stosowne cicho rozmawiać. Rozglądnęli się dokoła, poczem gruby stanął przed niezajętym stołem i zapytał cienkiego, który powoli do niego przystąpił:
— Jak sądzisz, Picie, stary szopie, czy zatrzymamy się tu przy tym czworonogu?
— Jeśli sądzisz, że to dla nas odpowiednie, to nie mam nic przeciw temu, stary Dicku — odpowiedział drugi.
Well! W takim razie usiądźmy!
Zajęli miejsca, a gospodyni, przyszedłszy do nich, zapytała, czego sobie życzą.
— Czy wy jesteście gospodynią tego pałacu do picia i do mieszkania? — zapytał Dick.
Yes! Czy chcecie u mnie zamieszkać?
— Czy chcemy zamieszkać, czy nie, to wszystko jedno. Mamy już na to chatę. Co macie do picia?
— Wszystkie gatunki brandy. Szczególnie mogę wam polecić miętówkę i kminkówkę mego wyrobu. Są bezsprzecznie znakomite.
— Czy znakomite, czy nie, to wszystko jedno, ale my nie pijamy wódki. Piwa nie macie?
— Owszem jest, nawet bardzo dobre.
— To przynieście dwie szklanki, ale duże!
Gdy dostali piwo, Hammerdull przyłożył szklankę