— Nie? — zapytał, a chytre jego rysy przybrały nagle wyraz przeciwny.
— Nie. To są te, które on kupił. Włożył do nich gazety, a potem, gdy wyście spali, albo przy innej sposobności, zamienił je za wasze.
— Ach! To byłoby bardzo chytrze z jego strony, nadzwyczaj chytrze!
— Niewątpliwie. Musi on być bardzo zręcznym jako złodziej kieszonkowy, gdyż to niełatwa rzecz wyciągnąć z pod poduszek portfele dwu westmanom, przyzwyczajonym do snu bardzo czujnego.
— Niestety, sir, nie spaliśmy czujnie, lecz jak susły. Zaduch i woń oliwy były straszne w tej izbie. Spaliśmy jak ogłuszeni.
— To ułatwiło mu kradzież. Czy znacie jego nazwisko?
— Nie.
— Dowiemy się o tem w gospodzie — wtrącił Treskow.
— Prawdopodobnie nie — odpowiedziałem ja. — Przecież musiał podać nazwisko fałszywe, co jako urzędnik policyjny wiecie lepiej ode mnie. Na nic więc nie przyda nam się wiadomość, jak on się nazywa.
— Ale posłuży nam jako wskazówka w szukaniu.
— Czy sądzicie, mr. Treskow, że on jest jeszcze w Jefferson-City?
— Nie! Pójdę natychmiast zawiadomić policyę...
— Dajcie pokój policyi! — przerwałem mu. — Od niej nie mogą okradzeni spodziewać się niczego.
— Ja sądzę przeciwnie.
— Nie łudźcie się! Jeśli sami nie trafimy w sedno, to tem mniej dokaże tego policya. Naradźmy się nad tem! Ale nie tu, gdzie tak głośno! Chodźcie do małej izby! Pani Tick zaniesie tam nasze szklanki.
Poszliśmy do osobnego pokoju. Wyrazem „my“ objąłem Treskowa, Hammerdulla, Holbersa i siebie. Nie chciałem, żeby wszyscy słyszeli, co będziemy mówili, gdyż wśród gości mógł się łatwo znajdować człowiek wątpliwej wartości i popsuć nam całą sprawę.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/245
Ta strona została skorygowana.
— 481 —