Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/249

Ta strona została skorygowana.
—  485  —

Polecono mi, żebym nie pozwolił mu umknąć, gdybym go spostrzegł.
— W takim razie będzie to wielki zbrodniarz, choćby nie miał na sumieniu tego, co ja o nim wiem.
— Tak jest w istocie. Mógłbym o nim opowiewiedzieć niejedną rzecz. Ale teraz nie mamy na to czasu.
— Zważcie, co to jest droga do parku! Musicie jechać przez terytoryum Osagów.
— Nic mi nie zrobią.
— Tak wam się zdaje? Oni buntują się w ostatnich czasach. Jest to plemię Siouksów, a co to znaczy, to pokazali wam Ogellallajowie. A jeszcze jedno: macie towarzyszy?
— Hm! Jestem sam, ale sądzę, że będę mógł liczyć na mr. Hammerdulla i mr. Holbersa.
— Czemu na nas? — zapytał gruby Dick.
— Bo generał wziął wasze pieniądze. A może mu je zostawicie, sir?
— Ani nam przez myśl nie przejdzie! Gdyby były naszą własnością, moglibyśmy prędzej nie dbać o nie, ale postanowiliśmy dać je ciotce Pitta; pieniądze należą zatem do niej i musimy je dla niej odebrać.
— W takim razie powinniście go ścigać.
— To się rozumie.
— Stoimy więc wobec tego samego zadania. Nie przypuszczam, żebyście sami postanowili działać, a mnie kazali jechać również samemu.
— Jedziemy razem, razem, sir!
— To pięknie! Jest nas zatem trzech, a to potraja moją nadzieję pojmania „generała“.
— Czy potraja, czy nie, to wszystko jedno, ale gdy on raz dostanie się w moje ręce, to z nich już chyba nie wyjdzie. Jak ty sądzisz, Picie, stary szopie?
— Jeśli tak sądzisz, kochany Dicku, to jedźmy razem, odbierzemy mu pieniądze, obijemy go porządnie i oddamy mr. Treskowowi, który już postara się o to, żeby ten łotr zawisnął na szubienicy. Jedziemy więc wszyscy trzej. Ale kiedy?