— Nad tem trzeba się jeszcze zastanowić. Może mr. Shatterhand da nam dobrą radę — rzekł Treskow, patrząc na mnie.
— Z chęcią — odpowiedziałem — i przypuszczam, że mnie usłuchacie.
— Z pewnością! Cóż nam radzicie?
— Nie jedźcie we trzech, lecz weźcie jeszcze kogoś z sobą.
— A kogo?
— Mnie.
— Was? — zapytał pospiesznie.
— Tak.
— Rzeczywiście gotowi jesteście pojechać z nami?
— Napewno!
— Hallo! Tego tylko mogliśmy sobie życzyć! Jeśli wy będziecie z nami, to tyle znaczy, jakbyśmy już mieli „generała“ w rękach.
— Tylko nie tak gorączkowo, sir! Uważacie mnie za znacznie doskonalszego, niż w rzeczywistości jestem. Gdybyście wiedzieli, ile mi się już rzeczy nie udało, nie robilibyście sobie tak wielkiej nadziei. Możecie wprawdzie liczyć i na mnie i być pewnym, że uczynię, co zdołam, ale będzie z nami jeszcze ktoś lepszy ode mnie.
— Lepszy od was? Któżby to mógł być?
— Zgadnijcie!
— Nic mi nie przychodzi na myśl.
— Winnetou.
— Ach, Winnetou! Czy on także jest w Jefferson-City?
— Nie, jest w pobliżu.
— Sądzicie, że przyłączy się do nas?
— Z pewnością. Gdzie ja się udam, tam on także podąży.
— Czy zamierzaliście wybrać się do parku San Louis?
— Nie. Mieliśmy zamiar dowiedzieć się tutaj o kimś i poszukać go, gdyby znajdował się niedaleko. Powie-
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/250
Ta strona została skorygowana.
— 486 —