Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/251

Ta strona została skorygowana.
—  487  —

dziano nam, że pojechał do Colorado, ruszymy więc za nim. To ta sama droga, co wasza. Nie róbcie więc sobie wyrzutów, że poniesiemy dla was ofiarę.
— Gdybyśmy nawet nie uważali tego za ofiarę, to w każdym razie jest to tak wielka przysługa dla nas, że odwdzięczyć się wam nie zdołamy. Jest nas zatem pięć osób.
— A później będzie sześć.
— Sześć? Któż będzie szóstym?
— Ten, o którego dowiadywałem się tutaj. Gdy usłyszycie, kto to jest, ucieszycie się jego towarzystwem.
— Powiedzcie, jak się nazywa, sir!
— Old Surehand.
— Co? Znajdziecie Old Surehanda?
— Spodziewam się.
— I sprowadzicie go do nas?
— Tak.
— No, to może sobie „generał“ iść, gdzie chce. My go wytropimy! Czy nie cieszycie się, Dicku Hammerdullu, że będzie z nami trzech takich mężów?
— Czy ja się cieszę, czy nie, to wszystko jedno. Jestem zachwycony tem, że będziemy się znajdowali w takiem towarzystwie. To przecież zaszczyt, który nie da się należycie ocenić. Cóż ty na to, stary szopie Holbersie?
— Jeśli sądzisz, że to zaszczyt, to przyznaję ci słuszność, kochany Dicku i wnoszę, żebyśmy długo nie włóczyli się po tej dziurze, którą nazywają Jefferson-City.
Zacny Pitt Holbers mówił zwykle tylko wtedy, kiedy się do niego odzywał „kochany Dick“, a nawet w takim razie odpowiedzi jego polegały na tem, że się z nim zgadzał. Teraz stał się tak rozmowny, że aż wniosek postawił.
— Istotnie — odpowiedziałem — nie powinniśmy tracić czasu, nie możemy jednak zaniedbać koniecznych przygotowań. Przedewszystkiem potrzebne nam są konie. Byliście na Wschodzie prawdopodobnie bez koni.