Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/30

Ta strona została skorygowana.
—  276  —

wyrokowi nie było odwołania. Czoło Bawole byłby się także sam uporał z Alfonzem, ale wziął z sobą Apacza, ażeby swojej zemście dać podstawę sprawiedliwego wyroku. Obaj odbyli jeden z tak zwanych sądów preryowych, przed którymi rozbójnicy na puszczy mają tak wielką obawę.
Rozmawiali narzeczem Apaczów, którego Alfonzo nie rozumiał. Domyślał on się jednak, że rozstrzygają się jego losy. Drżał ze strachu, bo przypomniał sobie krokodyle, o których mówił mu Czoło Bawole. Tu był staw, a tam właśnie, gdzie Indyanie siedzieli, wystawał skośnie rosnący cedr daleko nad wodą tak, że gałęzie jego zwisały prawie nad jej zwierciadłem. Hiszpanowi robiło się ciemno w oczach, ilekroć je tam zwrócił.
Wtem zaczął znowu Czoło Bawole:
— Czy mój brat wie, gdzie można ponieść śmierć podwójną?
— Niechaj mi powie wódz Mizteków!
— Tam!
Wskazał na staw. Apacz nie spojrzał w tę stronę, lecz rzekł, jakby się to samo przez się rozumiało:
— Czy mieszkają tam krokodyle?
— Tak. Zobaczysz je.
Stanął nad wodą, wyciągnął ręce i zawołał:
Yim-eta, chodźcie!
Na to słowo zaczęło coś w wodzie szeleścić. Z rozmaitych stron utworzyło się dziewięć czy dziesięć brózd, a w chwilę potem wychyliło się z wody tyleż krokodyli. Każdy miał przynajmniej czternaście stóp długości. Zatrzymały się pod brzegiem i wystawiły brzydkie, piżmem cuchnące głowy. Ciała ich podobne były do pokrytych iłem pni, a głowy wyglądały tak szkaradnie i przerażająco, jak sobie tylko można wyobrazić. Otwierając i zamykając naprzemian długie paszcze, co dowodziło, że są głodne, pokazywały szeregi straszliwych zębów, które raz pochwyconej ofiary pewnieby już nie wypuściły.