Nic nie pomogło. Wódz silny, jak olbrzym, zaniósł go do drzewa, a Apacz wylazł na nie; trzymając w zębach końce lass. Dostawszy się na górę, usiadł mocno i przerzucił zwinięte w dziesięcioro rzemienie przez gruby konar. Potem zaczął wciągać hrabiego na pień, a Czoło Bawole go popychał.
— O, puśćcie mnie, puśćcie! — wołał skazany na tę straszną śmierć. — Będę wam służył posłusznie, jak najniższy z waszych parobków!
— Hrabia ma parobków, ale wolny Indyanin nie! — brzmiała odpowiedź.
Widok aligatorów był teraz okropny. Staw był dla nich za mały; nie miały w nim pożywienia. Cierpiały głód przez całe lata, a teraz widziały, że dostaną jeść. Z braku żywności ponadżerały już siebie nawzajem. Jednemu brakowało nogi, drugiemu innej części ciała. Teraz skłębiły się pod drzewem w ohydną masę. Straszne ogony rozbijały wodę na pianę, małe, zajadłe oczka sypały jadowitemi, pożądliwemi skrami, a otwarte paszcze zamykały się z takim łoskotem, jakby kto uderzał dwoma deskami o siebie. Dziesięć potworów wyglądało jak jeden okropny smok o dziesięciu paszczach i tyluż ogonach.
Pojmany to zobaczył i zdrętwiał.
— Wypuśćcie mnie, potwory! — ryknął.
— Niech mój brat silniej pociągnie!
To wezwanie, skierowane do Apacza, było jedyną odpowiedzią Czoła Bawolego.
— Bądźcie więc przeklęci i potępieni na wieki!
Hrabia wrzasnął te słowa, szukając napróżno ocalenia oczyma, krwią nabiegłemi.
— Dość — rzekł Mizteka, porównywając okiem znawcy odległość wody z długością lassa. — Niech mój brat zawiąże lassa na konarze i zrobi mocny węzeł!
Apacz postąpił wedle tej wskazówki. Czoło Bawole trzymał się teraz jedną ręką drzewa, a drugą obejmował jeńca, do czego potrzeba było olbrzymiej
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/33
Ta strona została skorygowana.
— 279 —