Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/34

Ta strona została skorygowana.
—  280  —

siły. Gdyby cedr nie był tak gruby, to wobec skośnego położenia byłby musiał złamać się pod ciężarem tych trzech ludzi. Teraz nadeszła chwila rozstrzygająca. Alfonzo poczuł ją i zawołał przeraźliwym poprostu głosem:
— Czyście nie ludzie, ale dyabły?
— Jesteśmy ludźmi i sądzimy dyabła — odrzekł Mizteka. — Jedź!
Krzyk okropny i doniosły przeszył powietrze. Indyanin puścił Alfonza i pchnął go silnie od drzewa nad powierzchnię wody. Nieszczęsny bujał na lassie na wszystkie strony, a ilekroć w tym ruchu wahadłowym zbliżył się do wody, wyskakiwały krokodyle, by go pochwycić.
— Dobrze. Niech mój brat zejdzie!
Apacz posłuchał wezwania Czoła Bawolego i zlazł z nim z drzewa. Stanęli na brzegu i przypatrywali się okropnemu widowisku, dopóki wahania nie ustały i skazaniec nie zawisł prosto z konaru.
Teraz pokazało się, że Mizteka mierzył doskonale na oko. Alfonzo wisiał tak, że wyskakujące z wody krokodyle mogły go jeszcze pochwycić za nogi. Z tego powodu musiał nogi podnosić, ilekroć któreś ze zwierząt chciało je chwycić. Gdyby mu zabrakło siły do tego ruchu, byłby zgubiony. Nagrzeszył dużo, ale tym rodzajem śmierci odpokutował wiele grzechów, a może nawet wszystkie.
— Dokonało się. Chodźmy! — rzekł Apacz, którego ten okropny widok dreszczem przejął.
— Idę za moim przyjacielem — zgodził się Czoło Bawole.
Wsiedli na konie i odjechali, ścigani jeszcze długo wyciem i krzykiem hrabiego.
Teraz mogli szybciej jechać, niż pod górę, kiedy jeniec przyczepiony był do końskiego ogona. Kiedy spuścili się na dół, nad potok, zastali tam już kilku Indyan, członków skazanego na zagładę narodu Mizteków, a przysłała ich Karja. Wódz ich zwrócił się do Apacza: