Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/44

Ta strona została skorygowana.
—  290  —

boki. Za dnia jednak nie damy nic po sobie poznać i każdy będzie spokojnie oddawał się swojemu zajęciu. Ach!
Okrzyk ten odnosił się do jeźdźca, który wpadł przez bramę na koniu, dymiącym parą. Był to Apacz.
— Serce Niedźwiedzie! — zawołał hacyendero. — Skąd przybywasz?
— Od Komanczów — odrzekł zapytany, zeskakując z konia.
— Gdzie oni?
— Pod El Reparo.
— Pod El Reparo? — zapytał Czoło Bawole. — Czy rozłożyli się tam obozem?
— Tak. Śledziłem ich krok w krok aż pod górę. Doszli tam dopiero około północy.
— Po której stronie rozbili obóz?
— Po północnej.
— Uff! Jeśli... — przerwał i dodał tak, że tylko Apacz mógł dosłyszeć. — Jeśli znajdą hrabiego?
— Jego już chyba znalazły krokodyle — odparł Apacz równie cicho.
Przypuszczenie to nie było jednak słuszne.
Komanczów było rzeczywiście dwustu, a dowodził nimi jeden z najsłynniejszych wodzów, Tokwi-tey, Czarny Jeleń. Obok niego jechali dwaj wywiadowcy, z których jeden znał dokładnie okolicę hacyendy, drugi zaś należał do oddziału, zwyciężonego przez Meksykanów pod dowództwem Helmersa i Apacza. Nie mogli więc zmylić kierunku drogi do hacyendy.
Nie przeczuwając, że śledzi ich słynny wódz Apaczów, jechali zwyczajem indyańskim jeden za drugim i dostali się wkońcu do północnych podnóży El Reparo. Weszli po zboczu na górę, ażeby zatrzymać się tam w gęstym lesie.
— Czy mój syn zna tu jakie miejsce, gdziebyśmy mogli przez dzień się ukrywać? — zapytał Czarny Jeleń przewodnika, znającego te strony.
Zapytany namyślił się i odpowiedział: