Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/54

Ta strona została skorygowana.
—  300  —

Hacyendero zeszedł na dół, kiedy Indyanin zamierzał właśnie wstąpić do izby czeladnej. Przybysz ukłonił się uprzejmie gospodarzowi, którego nie znał, i zapytał:
— Czy to jest hacyenda del Erina?
— Tak.
— W której rządzi sennor Arbellez?
— Tak.
— Gdzie sennor?
— Ja nim jestem.
— O, przebaczenia, don Arbellez, że o tem nie wiedziałem! Czy mogę tu zajechać?
— W imię Boże! Chętnie przyjmuję każdego gościa. Skąd przybywacie?
— Z Durango.
— Czy to daleko?
— Tak. Byłem tam przez kilka lat, lecz febra wypędziła mnie stamtąd. Spodziewam się, że tu będzie mi lepiej. Może potrzebujecie wakera do służby?
— Nie.
— Ani cibolera?
— Także nie.
— Wogóle nie potrzebujecie człowieka?
— Mam dość ludzi, ale mimoto zostańcie tutaj i spocznijcie, dopóki wam się spodoba.
— Dziękuję. Ponieważ nie potrzeba wam nikogo, a ta hacyenda jest ostatnia przed granicą, to zobaczę, czybym nie mógł tu żyć jako gambusino. Żeby tylko dzikich nie było!
— Czy boicie się Indyan?
— Jednego nie, ale pięciu lub dziesięciu nie poradzę. Słychać, że Komancze mają ochotę przekroczyć granicę.
— To was mylnie powiadomiono. Zaniechają tego z pewnością, bo wiedzą, że dostaliby tęgą nauczkę. Zostańcie więc, wypocznijcie, jedzcie i pijcie tu z ludźmi, Ile chcecie.
Poszedł dalej i zostawił Indyanina w tem prze-