A jednak tyle serc uderzało teraz silniej w oczekiwaniu walki.
Wtem rozległ się pełny, głęboki głos ropuchy, naśladowany tak łudząco, że w innych warunkach nie zwróconoby pewnie na to uwagi, teraz jednak zrozumieli wszyscy mieszkańcy hacyendy, że to jest hasło do ataku.
Stary Francesko uprosił dla siebie obsługę tego działa, które panowało nad przednią częścią domu. Nabite było szkłem, gwoździami i siekańcami żelaznymi, a pod serapą[1], którą na działo narzucił, tlił się lont, przygotowany do podpalenia naboju. Wszyscy się przyczaili, uważając na najlżejszy szmer.
W parterowem oknie, na prawo od portalu, stał Apacz, a po jego lewej ręce wódz Mizteków. Obydwaj trzymali w ręku rusznice, wpatrując się w ciemność bystremi oczyma. Gdy zabrzmiał głos ropuchy, zaroiło się natychmiast na palisadach. Dwieście głów ukazało się nad niemi i dwieście ciemnych i zwinnych postaci zeskoczyło na dziedziniec. Właśnie zbiło się ciaśniej owych pięćdziesięciu, którzy mieli wtargnąć przez okna, kiedy Apacz wysunął swoją dubeltówkę.
— Szne ko, ognia! — zawołał.
Huknęła jego rusznica, a ten znak wywołał skutek zarówno szybki, jak zdumiewający. Dziewczęta wetknęły lonty w proch pod stosami i w okamgnieniu zapłonęły cztery wielkie ogniska, które oświetliły otoczenie, jak w dzień. Indyanie stanęli przerażeni.
Przy świetle ognisk dostrzegł stary Francesko owych pięćdziesięciu gęsto zbitych Komanczów, w oddaleniu zaledwie piętnastu łokci od siebie. Wystrzelił ze swego działa i uczynił w tem pobliżu straszne spustoszenie. Zdawało się, że upadła cała gromada ludzi, tworząc splątany kłąb ciał, wijących się na ziemi. Rozwikłanie go trwało tak długo, że Francesko znalazł czas do powtórnego nabicia. Drugi strzał wywołał taki
- ↑ Derą, kocem.