Puszczając trochę i ściskając pień kolanami, zsuwał się powoli na dół i dostał się na ziemię szczęśliwie, ale zmęczony do ostateczności. Teraz był ocalony.
— Uff!
Wydał z siebie tylko tę jedną zgłoskę. Była ona całym jego tryumfalnym okrzykiem, na który mógł sobie pozwolić. Spojrzał na krokodyle, które leżały przy brzegu, patrząc nań i kłapiąc strasznie szczękami i pospieszył między drzewa, aby się w lesie ukryć bezpiecznie.
Trzeba było jeszcze ręce uwolnić. Przeciskając się pomiędzy krzaki i skały, rozglądał się badawczo, aż nareszcie znalazł pożądany przedmiot. Była to krawędź skalna, na tyle ostra, że można było na niej przeciąć rzemień. Oparł się plecami o skałę i tarł dopóty rękami o krawędź, dopóki nie przepiłował skóry. Teraz był zupełnie wolny i pewien siebie.
Walka, która z początku szalała na dziedzińcu hacyedy, toczyła się dalej w otwartem polu. Zmieniwszy się tam w szereg poszczególnych zapasów, odsunęła się daleko od domu i trwała przeszło godzinę.
Potem zwołał Czoło Bawole załogę hacyendy. Zabici Indyanie leżeli rozsypani kręgiem dokoła hacyendy. Już w ciemności można było rozpoznać, że padło ich przeszło stu.
— Otrzymali straszną naukę i nie wrócą tak rychło — rzekł Arbellez, ciesząc się ze zwycięstwa.
— Czy widzicie te kupy, sennorze? — odezwał się stary Francesko, wskazując na Indyan, leżących przed portalem. — To dzieło mojej armaty. Te siekańce żelazne, ołów i szkło tłuczone działają strasznie. Ciała są poprostu rozszarpane.
— Praca jeszcze nieskończona. — rzekł Czoło Bawole.
— Co jest jeszcze do czynienia? — spytał hacyendero.
— Musimy zniszczyć resztę Komanczów.
— A gdzież ich szukać?
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/65
Ta strona została skorygowana.
— 311 —