Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/72

Ta strona została skorygowana.
—  318  —

zerwała się i popędziła do koni. Nastąpiła chwila wielkiego zamieszania, podczas której wakerowie nabili na nowo.
Komancze, widząc, że zginęło ich przeszło dwudziestu, myśleli, że w zaroślach siedzi jeszcze więcej białych, nie próbowali więc już ataku, lecz rzucili się do koni i popędzili. Wielu chciało dosiąść bezładnie koni, na które się natknęli, lecz właściciele sprzeciwiali się temu i to ich wstrzymało. Zabrzmiała druga salwa ze strzelb wakerów, prawie tak samo straszna w skutkach, jak pierwsza.
Serce Niedźwiedzie zachował dla siebie wodza, Czarnego Jelenia, dlatego nie strzelano do niego. Teraz umykał on z resztą wojowników. Wtem wyszedł Apacz z zarośli i podniósł rusznicę. Chciał dostać Komancza żywcem, wymierzył więc tylko do konia. Huknął strzał, a ugodzone śmiertelnie zwierzę przewróciło się i zrzuciło z siebie jeźdźca. W dwu skokach znalazł się Apacz przy Czarnym Jeleniu, jeszcze zanim ten zdołał się z ziemi podnieść.
Nikt z Komanczów nie strzelał, to też i strzelba ich wodza była jeszcze nabita. On zerwawszy się z ziemi, pochwycił ją i wymierzył do Apacza.
— Psie, ty żyjesz? — zawołał. — Giń!
Serce Niedźwiedzie odbił mu na bok lufę, wskutek czego strzał chybił.
— Wódz Apaczów nie zginie z ręki tchórzliwego Komancza — odrzekł Serce Niedźwiedzie — ale ja zabiorę ci duszę, żeby mi służyła w wiecznych ostępach myśliwskich!
Po tych słowach uderzył Komancza kolbą tak, że go ogłuszył, i poniósł go na miejsce, gdzie przedtem siedział ze swoimi towarzyszami. Tam zaczekał spokojnie, dopóki Czarny Jeleń nie odzyskał przytomności.
Wakerowie nie ścigali tych niewielu Komanczów, uważając ich za nieszkodliwych, natomiast rzucili się na poległych, by im zabrać broń i amunicyę. Obaj