— Ode mnie.
— Od ciebie? Ty sam nawet konia nie masz! Cóż możesz nam dać?
— Konia schwytam sobie na pastwiskach hacyendy, potem zaś wrócę do Meksyku, a wy będziecie mi towarzyszyli.
— Do Meksyku? Dlaczego?
— Będziecie mnie bronili. Jednemu trudno odbyć taką drogę. Jeśli mnie odprowadzicie szczęśliwie, otrzymacie wielkie podarunki.
— Jakie?
— Wybierzcie je sobie sami!
— Cóż ty posiadasz?
— Jestem hrabią i wielkim wodzem, a u ojca mego jest wszystko, czego wam trzeba.
— Czy ma broń, proch i ołów?
— Ile zażądacie.
— A perły i ozdoby dla naszych skwaw?
— Także.
To nęciło ich widocznie.
— To odprowadzimy cię i ochronimy po drodze. Czy dasz każdemu z nas strzelbę?
— Tak.
— Po dwa noże i dwa tomahawki, oraz tyle prochu i ołowiu, ile nam się zmieści w woreczku?
— Dostaniecie to wszystko.
— I dużo ozdób?
— Dam wam tyle łańcuchów, pierścieni, szpilek i pereł, że będziecie zadowoleni.
— Howgh! Jedziemy z tobą, ale dwaj muszą się od nas odłączyć.
— Czemu?
— Żeby udać się do naszych pastwisk po mścicieli Komanczów.
— Na to będzie czas później!
— Nie. Zemsta nie powinna zasnąć.
— To wybierzcie sobie tych dwu. Mnie i sześciu wystarczy.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/76
Ta strona została skorygowana.
— 322 —