Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/96

Ta strona została skorygowana.
—  342  —

— Nie powiedzieliście nawet towarzyszom? — zapytał ajent indyański.
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo jedno nieostrożne słowo byłoby naprowadziło Sandersa na domysł, że znam jego tajemnicę. Miał to usłyszeć dopiero przed sądem. Takie niespodzianki przygniatają często najzatwardzialszych zbrodniarzy. Niestety stało się inaczej, aniżeli myślałem.
— Chyba wam nie uciekł?
— Niestety! Zanim jednak opowiem, jak do tego doszło, poprowadzę was o wiele dalej na zachód do Gór Skalistych, przez Arizonę i Newadę, dopóki nie znajdziemy się w San Francisko, gdzie spotkamy pewną znajomą osobę, chociaż ona usiłuje nie dać się poznać.
— Kto to taki?
— Zaraz usłyszycie.
— Kto dziś w San Francisko, tej metropolii złotego kraju i Oceanu Spokojnego, stanie na portowym chodniku i przypatrzy się gmatwaninie ludzkiej, znajdującej się w ustawicznym ruchu, kto zobaczy szerokie, wydłużone ulice, rozległe place, wspaniałe pałace i budynki, za których szybami nagromadzono wszystko, co powstało ze złota lub pozostaje z niem w jakimkolwiek stosunku, temu nie przyjdą na myśl nędzne początki, z których wyrosła ta stolica błyszczącego kruszcu.
Jak fale w porcie i na morzu wznoszą się i opadają, jak ta pstra mieszanina ludzi posuwa się, trąca, ciśnie i popycha bezustannie po ulicach, placach i publicznych lokalach, tak samo wznosi się i opada chwiejne szczęście, tak rzuca także niewierne przeznaczenie piłkę, zwaną człowiekiem, do pozornie pewnej ostoi, a w następnej chwili strąca go na dno, gdzie roi się od społecznego plugastwa. Kto wczoraj jeszcze cieszył się uwielbieniem ogółu jako milioner, wyruszy już może dziś z łopatą i strzelbą do pól złotodajnych,