by odzyskać utracone bogactwo. Osobniki to przeważnie zagadkowe. Niejedno błyszczące w salonach zjawisko demaskuje się, gdy gra końca dobiegnie, jako niepewne awanturnicze indywiduum, którego istnienie zależało od tego, jak padną kości.
Linią z Acapulco do San Francisko płynął statek. Był to silnie zbudowany, chyży trójmasztowiec. W tyle na gwieździe miał ze złotych liter napis „L’ horrible“. Odzież załogi wskazywała, że okręt należał do floty wojennej Stanów Zjednoczonych, chociaż wiele drobnostek w budowie, oraz układ lin świadczyły, że nie zbudowano go w tym celu.
Dowódca stał na pomoście i spozierał w górę, gdzie siedział jeden z ludzi i z lunetą w ręku patrzył bystro na morze.
— No, Jimie, masz go? — zapytał.
— Ay, ay, kapitanie! Płynie prosto przed lunetą — odpowiedział zapytany, wskazując ręką w stronę wiatru. Nazwał dowódcę kapitanem, choć ten nosił tylko odznaki porucznika marynarki. Stopień wyższy w tytule nigdy nie zaszkodzi, zwłaszcza gdy człowiek zasługuje na to.
— Jaki kierunek?
— Płynie naszym śladem, master. Zdaje mi się, ze zdąża od Guayaquil, albo Limy, może nawet z Valparaiso, bo żegluje więcej z zachodu aniżeli my.
— Jaki statek, Jimie?
— Nie mogę jeszcze powiedzieć, sir. Niech się jeszcze trochę przybliży!
— A zdoła?
— Napewno, kapitanie!
— Trudno mi w to uwierzyć — brzmiała odpowiedź. — Chciałbym widzieć okręt, któryby potrafił prześcignąć „L’ horrible’a“.
— Hm — rzekł majtek, złażąc z góry i oddając lunetę porucznikowi. — Znam jeden taki, któremuby się to udało.
— Który to?
— „Swallow“, sir.
Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/97
Ta strona została skorygowana.
— 343 —