nością nie przestraszyłyby się kilku Indyan. Cała rodzina przyjęła nas chętnie, a jej szczery nastrój udzielił się także służbie, która z ciekawością przypatrywała się słynnemu wodzowi Apaczów. Winnetou powitał ich dumnem, lecz łaskawem skinieniem głowy, jak król. Nie dziwiło mię to, bo on rzeczywiście, przynajmniej mojem zdaniem, był królem, jeśli chodziło o jego czyny, zapatrywania i charakter.
Farma podobna była raczej do południowej hacyendy, z tą tylko różnicą, że zbudowana była z drzewa, gdyż kamień nad rzeką Salmon jest rzadkością. Szeroka palisada z wielkich pni otaczała obszerne miejsce, na którego stronie północnej wznosił się dom mieszkalny. Na stronie południowej stała szopa dla bydła. Na prawo i na lewo ciągnęły się zabudowania gospodarskie, domy dla czeladzi i zwykłych gości. Za palisadą znajdowało się kilka zagród dla koni, bydła i owiec, a między niemi osobne dla koni wierzchowych Harboura i jego rodziny. Tam właśnie umieszczono nasze konie, a ponieważ chcieliśmy zabezpieczyć je przed okradzeniem, przeto na życzenie moje i Winnetou postawiono przy nich na straży dwu peonów[1]. Dom Harboura składał się z trzech izb. Pierwszą jego połowę przez całą szerokość zajmował pokój mieszkalny o trzech oknach, opatrzonych szybami. Umeblowanie, wykonane własnoręcznie, było proste, lecz trwałe. Na ścianach wisiały trofea myśliwskie i broń. Tylną szerokość domu zajmowała kuchnia i sypialnia, które miano odstąpić dla nas. My jednak oświadczyliśmy, że wolelibyśmy spać w pokoju mieszkalnym przy otwartych oknach.
Gdyśmy się przywitali z rodziną i sami zaprowadzili nasze konie do ogrodzenia, gdzie poruczyliśmy je pieczy peonów, nakazywał nam wzgląd na własne bezpieczeństwo zapytać gospodarza, czy w farmie przebywa kto prócz stałych mieszkańców.
- ↑ Parobek do koni.