do nazwiska Tibo, ale nie pojął wszystkiego, rzekł głośno:
— Jeśli to rzeczywiście był Tibo taka, w takim razie przyszli tutaj Komancze, żeby napaść na farmę. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. Mr. Harbour, zwołajcie wszystkich swoich ludzi i przygotujmy się do obrony!
Gdy grubas wydawał ten ważny rozkaz dzienny do armii, ja udałem się na drugą stronę domu, by popatrzeć do naszych koni. Uspokoiłem się, gdy je wszystkie zobaczyłem. Po chwili rozległ się w ciemności rozkazujący głos farmera, a gdy wyszedłem za przedni róg domu, zobaczyłem zgromadzone wojsko liniowe i pospolite ruszenie. Tylko Winnetou brakowało, bo on wstąpił do izby, zapalił z całym spokojem lampę i usiadł na krześle. Na dworze sprzeczali się z sobą wszyscy, każdy doradzał co innego. Ażeby położyć kres temu zamieszaniu, krzyknąłem głośno:
— Cicho, ludzie! Czemu się tak rozdrażniacie?
— Dlaczego się rozdrażniamy? Co za pytanie! —odparł Harnmerdull. — Komancze!
— Gdzie?
— Gdzieżby, jeśli nie tutaj? Wszak guślarz ich dał już jeden strzał!
— Pewnie, kochany Dicku, wam w głowę, w której, zdaje się, nie wielki porządek panuje. Skąd wzięliby się tu nad Salmenem Komancze?
— Przyjechali na koniach!
— Prawdopodobnie także na małpach i wielbłądach! Pomyślcie tylko, przez które kraje musieliby się przeciskać, a w każdym narażać na niebezpieczeństwa! Wszak po drodze mieszkają Keiowejowie, Cherokejowie, Choktawowie, Kreekowie, Seminole, Quapawowie, Senekowie, Wyandoci, Peoriasi, Ottawowie, Modocy, Miami, Szawneje, Kuchaowie, Arrapahoje, Szeyennowie, Osagowie i wiele innych szczepów. Chyba ludzie, pozbawieni zdrowego rozsądku, odważyliby się na taką wyprawę wojenną. Jak może zresztą rozumny człowiek uważać coś takiego za możliwe?
Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/127
Ta strona została skorygowana.
— 107 —