Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/132

Ta strona została skorygowana.
—  112  —

W rok potem spotkałem tego jegomościa w Tyrolu. Przywitawszy się ze mną, rozpoczął rozmowę niejasnemi dla mnie słowy:
— Są; teraz w to wierzę; ja mam także swojego.
— Co? — spytałem zdumiony.
— Anioła stróża. Czy przypominasz pan sobie jeszcze naszą rozmowę?
Ten uczony był w górach. Pukając po kamieniach i szukając roślin, zalazł był zbyt blizko krawędzi zbocza, głęboko i stromo spadającego. Wiotka warstwa ziemi obsunęła się i porwała go z sobą, poza krawędź. Runął w przepaść, uderzając się o ostre wyskoki skał, aż wreszcie zawisł na pniu kosodrzewiny. Ostry koniec pnia wbił mu się w połę surduta, która mogła się przerwać każdej chwili. Lecz cudem jakimś poła wytrzymała przeszło pół godziny, co w takiem niebezpieczeństwie było wiecznością. Nieszczęśliwiec krzyczał o pomoc, ale napróżno. Patrząc w głąb, dostał zawrotu głowy, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w uszach huczało jak trąby i kotły. Puls bił mu jak młotem, ciało trzęsło się w dreszczach. W śmiertelnym strachu zaczął się biedak modlić: — Panie, w ręce twoje oddaję duszę moją! — Zdołał tylko to wykrztusić, poczem całe życie przemknęło przed oczyma duszy jego jak sen, lecz z jaskrawą wyrazistością. Teraz poznał siebie poraz pierwszy dokładnie. Zobaczył swoje błędy, sterczące jak strome lodowce, obojętność dla wiary jak bezdenne przepaście, które go chciały teraz pochłonąć. Przerażenie przypomniało mu stosowną modlitwę: — Panie odpuść mi, bo wierzę w Ciebie! — westchnął nabożnie i z żarliwością, wywołaną śmiertelnym strachem, zaczął wierzyć, że jednak istnieją aniołowie stróże, że tylko Bóg może go przez nich ocalić. Niebawem zaczęło się budzić w nim wrażenie, że czuje jakąś rękę na swem czole, przerażenie ustępowało miejsca coraz silniejszej ufności, że zbliża się chwila ratunku. Wiedział, że to nie złudzenie, zdawało mu się, że ktoś