Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/136

Ta strona została skorygowana.
—  116  —

że ci ludzie nie będą opieszali w spełnieniu swego zadania, lecz wykonają je tak, jak wymaga tego nasze położenie.
— To samo się przez się rozumie. Mieszkamy i żyjemy w kraju półdzikim i przywykliśmy do uważania. Zresztą idzie tu tylko o jednego człowieka, który ze strachu przed wami umknął potajemnie. Gdyby był na tyle zuchwały, żeby powrócił, wygarbowaliby mu moi ludzie skórę tak dokładnie, że garbarz nie miałby już co koło niej robić. Możecie więc położyć się spać bez obawy.
Harbour uspokoił nas, lecz ja przed udaniem się na spoczynek poszedłem jeszcze do zagrodzenia, żeby popatrzeć na nasze konie.
Farmer miał słuszność, mówiąc, że niebezpiecznym dla nas był tylko guślarz, który zresztą z powodu żony nie mógł nic złego przeciwko nam przedsięwziąć. Lecz mnie mimo to sen odbiegał. Znowu nasunęło mi się porównanie dnia dzisiejszego z dniem, spędzonym w farmie Fennera, i co chwila powracałem do myśli: Teraz brakuje tylko jeszcze napadu!
Z tego powodu zasnąłem dość późno. Potem jakiś dziwny sen, którego treści nie mogę sobie przypomnieć, tak mocno zaczął mnie trapić, że wkrótce się zbudziłem. Wstawszy, wyszedłem pocichu, żeby nikogo nie obudzić. Ponieważ świeciły gwiazdy, przeto widać było dość daleko. Udałem się znowu do zagrody, przed którą stali dwaj peoni na straży.
— Czy wszystko w porządku? — spytałem, zamknąwszy za sobą furtę ogrodową.
— Tak — odpowiedziano mi.
— Mój kary i koń Winnetou kładą się w nocy zazwyczaj, a teraz stoją. To mi się nie podoba.
— Wstały właśnie teraz, bo wyście się zbliżyli.
— Z pewnością nie z tego powodu. Popatrzmy do nich!
Konie zwróciły były głowy ku domowi, a oczy ich gorzały niepokojąco. Ujrzawszy mnie, parsknęły.