— A ten trop? — zapytałem. — Nie zostaniemy na nim?
— Dzisiaj nie. Jutro zobaczymy go znowu.
Obliczenie to było słuszne. Bylibyśmy do tropu wrócili, gdybyśmy byli tak obojętnie nie zostawili owej flaszki. Ruszyliśmy spokojnie za Apaczem, który także nie przeczuwał, jakie nieszczęście czekało nas w obozowisku.
Jadąc ciągle okolicą, zarosłą krzakami, minęliśmy w godzinę potem wspomnianą górę, za którą wznosiły się dalej wzgórza lub wysuwały jak kulisy. Wjechaliśmy między te wzgórza, powierzając się pewnemu przewodnictwu Winnetou i przybyliśmy pod wieczór na dolinę, której środek zajmowała cicha sadzawka. Cieniste drzewa otaczały dolinę; a za sadzawką wznosiły się kupy kamieni, które wyglądały jak ruiny zamieszkanych niegdyś budowli.
— Oto obóz, o którym mówiłem! — oświadczył Winnetou. — Tu jesteśmy bezpieczni przed wszelkim napadem, jeśli u wejścia do doliny postawimy kogoś na straży.
Miał słuszność. Nie znałem miejsca, lepiej nadającego się na bezpieczny obóz. Dzięki miękkości gruntu pojechaliśmy prawie niedosłyszalnie aż do sadzawki. Tam zatrzymał się nagle Winnetou, położył palec na ustach, nakazując nam milczenie i zaczął nadsłuchiwać.
My poszliśmy za jego przykładem. Po drugiej stronie brzmiały dźwięki, tylko dla bystrego ucha dosłyszalne z tej odległości, w której myśmy się znajdowali. Apacz zsiadł z konia i dał mnie znak, żebym uczynił to samo. Zostawiwszy konie przy towarzyszach, pomknęliśmy cicho ku kamieniom. Im bardziej zbliżaliśmy się, tem wyraźniejsze stawały się dźwięki. Był to wysoki, męski głos tenorowy, albo nizki kobiecy altowy, nucący powoli i ze skargą pieśń w języku indyańskim. Nie była to ani nuta indyańska, ani melodya wedle naszych pojęć, lecz coś pośredniego, jak gdyby czerwony przystosował się do sposobu
Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/153
Ta strona została skorygowana.
— 131 —