Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/154

Ta strona została skorygowana.
—  132  —

śpiewania bladych twarzy. Byłbym się założył, że śpiewająca osoba stworzyła sobie sama pieśń i melodyę, które wydobywały się z jej duszy, ażeby przebrzmieć równie tajemniczo jak powstały.
Posuwając się coraz dalej, dotarliśmy do wązkiej wyrwy w wale kamiennym, przez którą mogliśmy zaglądnąć.
— Uff, uff! — rzekł Winnetou niemal głośno.
— Uff, uff! — powtórzyłem ja prawie równocześnie, gdyż również zdumiałem się na widok, który naszym oczom się przedstawił.
Kamienie tworzyły wał, ocieniony drzewami i porosły krzakami, o czterdziestu może metrach średnicy, a grunt pokrywała wysoka trawa. Na skraju wału, tuż obok wyrwy, siedział... Winnetou!
Istotnie z większego oddalenia można było tego Indyanina wziąć za Winnetou. Głowa jego była odkryta. Długie, ciemne włosy, zwinięte w węzeł, spływały mu po plecach aż do ziemi. Jego bluza myśliwska i legginy były ze skóry, a nogi tkwiły w mokassynach. Biodra owinął sobie kocem, za którym tkwił nóż. Obok niego leżała dwururka. Na szyi miał zawieszone rozmaite potrzebne przedmioty, ale nie zauważyłem między nimi takiego, któryby można było wziąć za worek z gusłami.
Czy to wszystko nie było prawie takie same jak u Winnetou? Indyanin ten był wprawdzie starszy od Apacza, lecz dziś jeszcze było widać, że kiedyś był piękny. Rysy jego twarzy, poważne i surowe, miały w sobie coś kobiecego. Bądź co bądź zdziwiło mię podobieństwo jego do Winnetou, a gdy przeminęło zdumienie, opanowało mię uczucie, którego nie potrafię określić. Stałem przed czemś zagadkowem, przed obrazem, zakrytym niewidzialną zasłoną.
Czerwony śpiewał ciągle jeszcze półgłosem. Miękki, głęboko odczuty ból jego pieśni nie zgadzał się z rysami jego śmiałej, energicznej twarzy. Z drugiej strony surowy, nieubłagany wyraz jego oblicza odbijał nieprzy-