— Ja także słyszałem o Winnetou tylko dobre rzeczy. Wiem, że z nim jest często słynna blada twarz, która nie dopuściła się jeszcze nigdy złego czynu i nazywa się Old Shatterhand. Czy to ten biały?
— To on — potwierdził Winnetou.
— Usiądźcie i witajcie!
Podał nam rękę, która wydała mi się niezwykle małą. Winnetou oznajmił mu:
— Mamy z sobą towarzyszy, którzy czekają tam nad wodą. Czy mogą przyjść do nas?
— Wielki Manitou stworzył ziemię dla wszystkich dobrych ludzi. Dla waszych towarzyszy będzie tu dość miejsca.
Ja poszedłem po nich. Po drugiej stronie wału było większe wejście, aniżeli wyrwa, przez którą wcisnęliśmy się byli z Winnetou. Gdy teraz towarzysze i ja przez to wejście wstąpiliśmy do wnętrza, ujrzeliśmy obu Indyan obok siebie pod drzewem. Kolma Puszi patrzał na nas z oczekiwaniem, a oko jego spoczęło na zbliżających się z owem zajęciem, którem się darzy nieznajomych, mających być tylko przez krótki czas towarzyszami. Dopiero na widok Apanaczki, który wjechał ostatni, wzrok jego zatrzymał się na nim, jak przykuty. Poderwawszy się nagle z ziemi, jakby pchnięty niewidzialną siłą, odjął zeń wzrok na chwilę i postąpił ku niemu kilka kroków. Potem stanął, zaczął z niesłychanem zajęciem śledzić jego ruchy, a wkońcu zbliżył się do niego całkiem i zapytał z niepokojem:
— Kto... ty... jesteś? Powiedz... powiedz mi!
Zapytany odparł z uprzejmą obojętnością:
— Jestem Apanaczka, wódz Komanczów Kanean.
— Czego... chcesz... w Colorado?
— Zdążałem na północ do świętych kamieniołomów i po drodze spotkałem się z Winnetou i Old Shatterhandem, którzy jechali w góry. Porzuciłem pierwotny plan i przyłączyłem się do nich.
— Uff, uff! Wódz Komanczów! To nie może być!
Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/157
Ta strona została skorygowana.
— 135 —