żowanemi na piersiach. — Co wy macie do załatwienia z Old Shatterhandem, to nas nic nie obchodzi. Główna rzecz, to dane nam przyrzeczenie.
— Dotrzymam go! — odpowiedział Old Wabble.
— To zacznijcie o tem mówić!
— Na to jeszcze czas.
— Ale my chcemy zaraz wiedzieć, jak sprawa będzie załatwiona.
— Wszak to już wiecie.
— Nie. Dopóki nie rozmówicie się z Winnetou, dopóty wszystko inne nie przedstawia dla nas żadnej wartości. Oderwaliście nas w Kanzas od najlepszych interesów, przeto teraz, po schwytaniu tych drabów, powinniście nam dowieść, że istotnie spełnią się wasze obietnice.
— Dlaczego nie miałyby się spełnić?
— To zwróćcie się do Winnetou, a nie paplajcie tak długo z Old Shatterhandem! Apacz jest dla nas ważniejszą osobą!
— Tylko powoli, mr. Cox, powoli! Czasu mamy dość, możecie więc poczekać.
A zatem człowiek, stojący pod drzewem, nazywał się Cox. Z tego, co mówił o Kanzas i stosunkach tamtejszych, domyśliłem się, że ludzie, którzy na nas napadli, należeli do trampów, unikanych przez nas tak gorliwie. Cox był pewnie dowódcą oddziału, Old Wabble zaś nakłonił go, żeby mu pomógł w ściganiu nas.
Położenie nasze było bardzo przykre, znajdowaliśmy się bowiem w rękach ludzi niebezpieczniejszych od najgorszej hordy Indyan. Mój los był wprost okropny. Miano mnie tam zamordować, a należało się spodziewać napewno, że Old Wabble wykona swą groźbę, jeśliby nie zaszły jakieś pomyślniejsze dla mnie okoliczności.
Cox zbliżył się do Apacza i przemówił:
— Mamy do was interes, mr. Winnetou i przypuszczamy, że przystaniecie na nasze żądanie.
Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/165
Ta strona została skorygowana.
— 143 —