Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/170

Ta strona została skorygowana.
—  148  —

— To się bardzo mylicie!
— Chciałbym wiedzieć, jakby on się temu sprzeciwił?
— O sprzeciwianiu się on nie myśli ani na chwilę, on wam się wyrwie i ucieknie.
Na to wybuchnął Cox głośnym śmiechem i zawołał:
— Wyrwie się i ucieknie! Słyszeliście, ludzie? Człowiek, przez nas pojmany, miałby nam umknąć!
Wszyscy zawtórowali śmiechem, lecz Old Wabble krzyknął gniewnie:
— Wprost trudno to wysłowić, jak jesteście głupi! Jeśli sobie wyobrażacie, że utrzymacie w swych rękach tego draba, to ubolewam bardzo nad wami! On pięściami żelazne łańcuchy rozrywa, a gdzie nie może siłą nic wskórać, ucieka się do podstępu, w którym jest mistrzem.
— My nie potrzebujemy łańcuchów. Nam wystarczą rzemienie! A co do podstępu, to chciałbym widzieć człowieka, któryby potrafił uciec takim dwudziestu ludziom, jak my! Czterdzieści oczu zauważy chyba jego podstęp, choćby był najchytrzej obmyślany!
— Śmieszne jest to wasze pochlebne pojęcie o waszych zdolnościach! Czy nie słyszeliście, ile razy on był pojmany przez Indyan i zawsze im uciekł?
— My nie jesteśmy Indyanami!
— Z białymi także tak było. Ten łotr potrafi bez trudności to zrobić, co dla drugich byłoby niemożliwością. Jego trzeba zastrzelić jak najprędzej, bo wyśliźnie wam, się jak woda przez palce.
— Robicie słonia z komara. Powtarzam jeszcze raz, że chciałbym widzieć człowieka, któryby potrafił z moich rąk się wydostać. Obstaję przy tem, że Old Shatterhand zaprowadzi nas do bonancy!
— A ja na to nie pozwalam!
Stanęli naprzeciw siebie, jakby gotowi do walki, z jednej strony szyderca, kłamca i bluźnierca, Old Wabble, a z drugiej gwałtownik, wódz trampów, który