Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/172

Ta strona została skorygowana.
—  150  —

— Co, grozicie mi śmiercią? To jest ta zgoda, o której mówicie?
— Tak. A z waszej strony to ładnie, że chcecie nas pozbawić bonancy?
— Ostatecznie ustąpię, ale pod pewnym warunkiem.
— Jakim?
— Jeśli bonancę znajdziecie, przypuścicie mnie do udziału w zdobyczy; th’ is clear!
Well! Zgadzamy się na dowód, że mamy względem was dobre zamiary.
— Powinniście tak zrobić, bo przecież złoto, które zabierzecie, mnie będziecie zawdzięczali. Zresztą Shatterhanda ja sam przypilnuję.
Zwrócił się do mnie i rzekł:
— Mam doskonały środek do powstrzymania was od ucieczki.
Wskazał na mój sztuciec i niedźwiedziówkę i mówił dalej:
— Bez tych strzelb nie uciekniecie, pod tym względem znam was dobrze. Raz już je posiadałem, lecz niestety tylko na krótko. Teraz będą moje na zawsze.
— Jak długo potrwa to „zawsze“? — spytałem.
Dokóki żyć będę!
— To byłoby bardzo krótko, bo śmierć stoi już za wami. Zresztą nie będziecie potrzebowali tak długo troszczyć się o nie. Jestem przekonany, że niebawem je odzyskam.
Pshaw! Tym razem nie liczcie na swoje szczęście!
— Nigdy nie liczę na szczęście, ani na przypadek. Mówię tak, bo wiem, iż czas mojej śmierci jeszcze nie nadszedł.
— Tak? Czy łączą was z niebem tak dobre stosunki, że stamtąd wyprawią do was osobnego posłańca i zaproszą was pokornie do szczęśliwości wiecznej, gdy was tam będą potrzebowali?
— Nie bluźnijcie! Śmierć mnie jeszcze oszczędzi, gdyż mam jeszcze dużo zdziałać.