Apanaczki, bo zaledwie jeździec go dosiadł, zaczął uciekać i długo trwało, zanim dał się zawrócić. Potem wsiadł Cox na Ilczi Winnetou, a koń pozwolił na to tak spokojnie, jakby był najpokorniejszą szkapą z maneżu. Tramp chciał już usadowić się wygodnie, kiedy nagle wyleciał wielkim łukiem w powietrze. Równocześnie zabrzmiał nieopodal głośny krzyk: to mój Hatatitla zrzucił swego draba na ziemię.
Obaj zrzuceni wśród przekleństw podnieśli się z ziemi i ze zdziwieniem zobaczyli, że konie stoją tak spokojnie, jak gdyby nic nie zaszło. Wskoczyli więc znów na siodła, ale zaraz spadli napowrót. Trzecia próba skończyła się tak samo. Old Wabble śmiał się z trampów ukradkiem, wreszcie wybuchnął głośniej i zawołał do dowódcy:
— Teraz już wiecie, mr. Cox, dlaczego nie chciałem tego czarnego dyabła. Te ogiery tak są tresowane, że najlepszy jeździec nie utrzyma się na nich ani minuty.
— Czemu dopiero teraz mi to mówicie?
— Bo chciałem, żebyście się przekonali, jak to przyjemnie czasem spaść z konia na ziemię.
— Niech was dyabeł porwie! Czy te konie rzeczywiście nikogo na sobie nie ścierpią?
— Nikogo.
— To okropne! Cóż poczniemy wobec tego?
— Jeśli chcecie odbyć podróż bez kłopotów, to posadźcie na nie narazie poprzednich właścicieli. Potem spróbujemy nakłonić te bydlaki do posłuszeństwa.
Postąpiono wedle tej rady, wskutek czego my ruszyliśmy w drogę na naszych koniach. U wylotu doliny zbliżył się do mnie Cox i rzekł:
— Przypuszczam, że nie myślicie pogorszać swego położenia przez upór. Czy znacie drogę?
— Tak.
— I w błąd nas nie wprowadzicie?
— Ani mi się śni!
— Dokąd jedziemy dzisiaj?
Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/180
Ta strona została skorygowana.
— 158 —