— Do źródła po drugiej stronie rzeki Rush.
Było mi to bardzo na rękę, że uważał mnie za przewodnika. Jak wiadomo, wedle słów Winnetou ja tylko dokładnie pamiętałem drogę do bonancy. Ażeby wybadać, o ile trampowie znają miejsca, do których dążyliśmy, zapytałem go:
— Wy pewnie znacie także drogę do Squirrel-Creeku?
— Nie.
— Może kto z waszych ludzi ją zna?
— Także nie.
— Nikt z was tam nie był?
— Nikt. Wy nam pokażecie drogę.
— Dlaczego nie Winnetou?
— On zapomniał, gdzie leży złoto.
— Czy sądzicie, że ja was tam zaprowadzę?
— Naturalnie.
— Osobliwy z was człowiek!
— Jakto?
— Jaką korzyść będę miał z tego, że pomogę wam zdobyć złoto? Żadnej! Mnie śmierć przeznaczona bez względu na to, czy dostaniecie bonancę, czy nie. Czy myślicie, że będzie mnie przyjemnie zrobić z was milionerów za to, żeście nas napadli, ograbili i mnie postanowili zamordować?
— Hm! — mruknął, nic nie mówiąc.
— Nie rozpatrzyliście widocznie sprawy z tej strony?
— Rzeczywiście nie zastanowiliśmy się nad tem, ale przecież musicie mieć wzgląd na swoich towarzyszy.
— Jakto?
— Jeśli nie znajdziemy bonancy, wszyscy będą musieli umrzeć!
— Co mnie to obchodzi, skoro ja także muszę zginąć? Czy o mnie kto dba? Co mi z tego, że inni będą żyli, jeżeli ja padnę?
— Chimney corner! Nie okażecie się chyba względem nich tak okrutnym?
Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/181
Ta strona została skorygowana.
— 159 —