Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/199

Ta strona została skorygowana.
—  177  —

Cox i Wabble wybuchnęli głośnym śmiechem, a pierwszy odpowiedział:
— Czerwonego wojownika, niosącego siodło? Ładny z niego wojownik!
— Czemu bracia biali się śmieją? — spytał poważnie nieznany trampom Indyanin. — Jeśli koń uciekł, to trzeba go poszukać!
— Bardzo słusznie, ale kto pozwala uciec koniowi, a potem ugania za nim z siodłem, ten nie może być wielkim wojownikiem. Czy to twój towarzysz?
— Tak.
— Macie może więcej towarzyszy?
— Nie. Gdyśmy spali w nocy, urwał się koń i zniknął, co dopiero rano zauważyliśmy. Obaj wybraliśmy się na poszukiwania, a teraz nie znajduję ani towarzysza, ani jego konia.
— A to wesoła historya! To z was prawdziwe zuchy! Człowiek nabiera rzeczywiście dla was szacunku. Do którego należycie plemienia?
— Do żadnego.
— A więc wygnańcy, hołota! Wobec tego trzeba wam okazać miłosierdzie i dopomóc trochę. Widzieliśmy tego wojownika.
— Gdzie?
— Ze dwie mile za nami. Wystarczy ci pojechać dalej naszym tropem. Ten czerwony pytał nas o ciebie.
— A jakie słowa powiedział?
— Piękne i zaszczytne dla ciebie. Pytał, czy nie widzieliśmy najbardziej śmierdzącego psa, którego plugastwo pędzi po preryi.
— Mój brat fałszywie zrozumiał tego wojownika.
— Naprawdę? Jakżeż miał się wyrazić zdaniem twojem?
— Czy blade twarze nie widziały psa, który śmierdzące plugastwo ściga po preryi. Te słowa niewątpliwie padły, a pies znajdzie z pewnością to plugastwo.
Poderwał konia przodem, ścisnął lekko nogami, że rzucił się łukiem w powietrze i pomknął zręcznym