Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/220

Ta strona została skorygowana.
—  196  —

Zaczęła uważać. Słowa, odnoszące się do jej dziecięctwa i młodości, wywarły na niej wrażenie. Duch jej wrócił do czasu przed wybuchem szału i szukał napróżno światła w tych ciemnościach. Na tem polegało jej obłąkanie. Ilekroć obił się o jej uszy dźwięk z owych czasów, wynurzał się duch jej z głębin zapomnienia, co wyrażało się zaraz we wzroku. Ponieważ mieliśmy zaraz wyruszyć i czas był drogi, przeto zadałem jej pytanie, które było najważniejsze:
— Czy znasz Bendera?
— Bender... Bender... Bender... — powtórzyła za mną i przychylny uśmiech ukazał się na jej twarzy.
— Albo mrs. Bendera?
— Bender... Bender — powiedziała jeszcze raz, przyczem uśmiech jej stawał się coraz przyjaźniejszy, oko coraz jaśniejsze, a głos coraz to pewniejszy.
— Może Tokbelę Bender?
— Tokbelą... Bender... nie jestem!
Spojrzała na mnie z przytomnością.
— Albo Tehuę Bender?
Na to klasnęła w ręce z radością, jak gdyby znalazła coś szukanego oddawna i zawołała z rozkosznym niemal uśmiechem:
— Tehua to mrs. Bender, tak mrs. Bender!
— Czy mrs. Bender ma dzieci?
— Dwoje.
— Dziewczęta?
— Chłopców. Tokbela nosi je na rękach.
— Jak nazywasz te dzieci?
— Leon i Fred.
— Jak wielcy są?
— Fred taki, a Leon taki!
Pokazała wzrost chłopców, trzymając rękę nad siodłem w pewnem oddaleniu. Wynik moich pytań był nadspodziewanie pomyślny. Thibaut, trzymany w szachu przez Apanaczkę, zwrócił na mnie oczy z wściekłością, jak krwi chciwy drapieżca, gotowy do skoku na swą ofiarę. Ale ja o niego się nie troszczyłem, lecz zado-