Nie mogli oczywiście wobec tego słyszeć szelestu gałęzi, dlatego ja posuwałem się szybko naprzód i przybyłem do pojmanego o wiele prędzej, aniżeli uważałem to za możliwe. Nie widziałem, żeby kto na niego patrzył, a jego uwaga również, jak mi się zdawało, zajęta była owym tańcem. Aby mu dać poznać, że ktoś myśli o jego uwolnieniu, dotknąłem najpierw jego stopy, a on drgnął lekko, ale tylko na chwilę.
— Go oksz[1]! — rzekłem o tyle głośno, żeby tylko on to pomimo tańca usłyszał.
Jeniec skinął głową na znak, że poczuł moją rękę i zrozumiał moje słowo. Trzema rzemieniami był przywiązany do drzewa. Jednym przymocowane były do drzewa nogi, drugim szyja, a trzecim ręce. Wydobywszy nóż, przeciąłem z łatwością rzemienie na nogach i rękach, ale do rzemienia, krępującego szyję, musiałem się podnieść, a to było niebezpieczne. W pomoc przyszedł mi przypadek. Jeden z tańczących zbliżył się z powodu zbyt żywych ruchów zanadto do brzegu, miękki grunt usunął mu się pod nogami, a on wpadł w kałużę. Rozległ się powszechny śmiech, a oczy wszystkich zwróciły się na ociekającego wodą naśladowcę bawołów. Ja skorzystałem z tego, stanąłem szybko na nogach, pociągnąłem nożem po rzemieniu i położyłem się równie prędko na ziemię. Nikt tego nie zauważył.
— Bejteh took ominu[2]! — wezwałem Apanaczkę ostrożnie i cofnąłem się o kilka kroków w zarośla.
Mając go ciągle na oku, widziałem, jak stał przez chwilę, potem przykucnął nagle i pomknął za mną w krzaki. Teraz już nie dbałem o nic, bo pochwycić nas nie mogli. Wziąłem uwolnionego za rękę i pociągnąłem za sobą, wciąż jeszcze w pochylonej postawie. Wtem oświetliła błyskawica zarośla, huknął straszny piorun i naraz chlupnęło z nieba jezioro deszczu na ziemię. Taniec się skończył niewątpliwie, a wtedy spostrzegli z pewnością Osagowie brak Komancza. Teraz