podał mu rękę ze zwykłą sobie godnością, skinął przyjaźnie głową i, wskazując na obie skóry niedźwiedzie, rzekł doń:
— Nasz brat ma Utajom przynieść cztery skóry niedźwiedzie?
— Istotnie — odparł Old Surehand.
— Dwie leżą już tu dla brata.
— Kto zabił te niedźwiedzie?
— Old Shatterhand wielkiego, Apanaczka zaś małego.
— To na nic mi się nie przyda. Ja muszę je sam upolować.
Teraz ja zapytałem:
— Czy wódz Utajów żądał tego od was wyraźnie?
— Wyraźnie? Nie.
— To nie róbcie sobie skrupułów!
— Ja jestem w tej sprawie innego zdania. Wódz nie mógł wiedzieć, że zastanę tu takich pomocników. Przypuszczał z pewnością, że przyniosę skóry niedźwiedzi, które sam zabiję.
— Co on myślał lub przypuszczał, to nas nic nie obchodzi. Wy trzymajcie się tylko umowy.
— Żądali tylko, żebym przyniósł cztery skóry.
— To je zaniesiecie. Dwie jeszcze się znajdą.
— Tej małej Tusaga Saricz nie przyjmie.
— Dlaczego?
— Bo jest z młodego niedźwiedzia.
— Skóra jest cała, niepodzielona, nie będzie więc mógł jej odrzucić.
— A jeśli jednak nie zechce się zgodzić?
— To my go do tego zmusimy. A wy uważacie to za skórę niedźwiedzią?
— Oczywiście!
— W takim razie wszystko w porządku! Tu idzie o to, żebyście dotrzymali słowa wedle swego przekonania, czy istotnie spełniliście warunki umowy, a nie o to, jak je rozumieją Utajowie.
Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/113
Ta strona została skorygowana.
— 303 —