Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/127

Ta strona została skorygowana.
—  313  —

— Ale skóry nie zawlokę!
— Pewnie, bo masz swojej co dźwigać. Weź ją więc tylko do konia!
Gdy oni wlekli na dół ciężką skórę, my ruszyliśmy prędzej. Teraz dopiero przedstawiło nam się w całej swej grozie niebezpieczeństwo, któreśmy przebyli. Na podobne przedsięwzięcie można było odważyć się tylko z Winnetou. Najmniejszy brak zręczności i przytomności umysłu może przyprawić myśliwego o utratę życia.
Znalazłszy się w obozie, oświadczyliśmy Szako Macie, że teraz pojedzie z nami na drugiego niedźwiedzia. Treskow, Holbers, Hammerdull i Apanaczka mieli zostać przy skórach. Ostatni byłby chętnie przyłączył się do nas, wiedział jednak dobrze, czemu go zostawiamy. Na niego jednego mogliśmy zdać się bardziej, aniżeli na tamtych trzech razem.
Pojechaliśmy teraz doliną w górę obok miejsca, w którem spotkaliśmy się z Old Surehandem. Oprócz podania odległości, nie wspomniał nam Winnetou niczem o przygodzie, która nas teraz czekała.
Dolina była nadzwyczaj długa i tem węższa, im dalej posuwaliśmy się w górę. Kilkakrotnie spotykaliśmy bawoły, częścią pojedyńczo, częścią w małych gromadkach, ponieważ pora wędrówki jeszcze była nie nadeszła. Tak dalece nie bały się one ludzi, że nie uciekały przed nami, lecz tylko ustępowały się na bok. Z tego wywnioskowaliśmy, że w lecie nie płoszyli ich myśliwi. Niektóre starsze nie usuwały się nawet z drogi, lecz wytrzeszczały na nas zdziwione oczy, lub pochylały ku nam wyzywająco wielkie łby z rogami. Na widok bawołów odezwała się w nas żyłka myśliwska, nie mogliśmy jednak dać jej folgi, gdyż nie mieliśmy czasu, a z niedźwiedzi było mięsa aż nadto.
Westman nie zabija nigdy zwierzęcia, jeśli nie potrzebuje jego mięsa. Nieprawdą jest też, jakoby Indyanie w porze obydwu wielkich wędrówek bawołów czynili wśród nich niepotrzebne spustoszenie. Czerwoni