Opuściliśmy obóz i ruszyliśmy pod górę.
Pomimo trwogi przed szarymi niedźwiedziami mogli Utajowie przynajmniej trochę zejść ku dolinie, bo niedźwiedź w dzień nie jest zresztą tak straszny, jak w nocy. Wobec tego musieliśmy być ostrożni i wysłaliśmy Winnetou naprzód, ażeby nas uprzedził o niebezpieczeństwie w razie potrzeby. Nie potrzebował jednak tego czynić, gdyż nie widział nikogo.
Gdyśmy przybyli na górę, było już ciemno, wskutek tego nie mogliśmy się przekonać, czy Utajowie aż tam wychodzili. Znaleźliśmy drogę, którą znaliśmy od wczoraj, a ponieważ nie jechaliśmy, lecz prowadziliśmy konie, przeto dość dobrze doszliśmy do grupy wysokich drzew, pod którymi czekali poprzedniego dnia na nas towarzysze, kiedy ja z Winnetou podsłuchiwałem Utajów.
Tu musieliśmy konie zostawić, by nas nie zdradziły, co mogło nastąpić, gdybyśmy je byli zabrali bliżej Indyan.
Niosąc skóry, szliśmy potem dalej aż do miejsca, w którem mieliśmy spotkać Old Surehanda. Nie zastaliśmy go tam jeszcze, a przyczyną tego było to, że nie znał okolicy tak dobrze, jak my i musiał ostrożnie i powoli obchodzić Utajów.
Nareszcie się pokazał. Oczywiście bardzo się ucieszył, kiedy usłyszał, że szczęśliwie i bez przeszkody dostaliśmy się na umówione miejsce. Zawiadomił nas, że czerwoni rozniecili już ogniska, zresztą my poczuliśmy je odrazu węchem, chociaż światła nie mogliśmy jeszcze dojrzeć.
Zgodziliśmy się wszyscy co do sposobu wykonania naszego zamiaru. Skóry należało zanieść blizko obozu i to na tę stronę, z której Old Surehand wyszedł na górę z doliny. Ponieważ była to strona dla nas przeciwna, przeto musieliśmy obejść łukiem ku otwartemu parkowi, co nie było rzeczą zbyt trudną, gdyż drzewa nam nie przeszkadzały. Dostaliśmy się szczęśliwie na drugą stronę obozu Utajów i złożyliśmy skóry w tak małej od nich odległości, iż był to wstyd dla nich, że nas nie dostrzegli.
Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/136
Ta strona została skorygowana.
— 322 —