Nareszcie znaleźliśmy się we właściwych Rocky-Mountains i jechaliśmy wzdłuż wschodniej strony Pazawere-payew[1]. Olbrzymia panorama robiła na nas, karłowatych stworzeniach, potężne, wprost przygniatające wrażenie, na które składały się ogromne złomy skalne i bogactwo barw nagich głazów. Były to niebotyczne, ciągnące się milami mury granitowe z dziwnie ukształtowanymi bastyonami. Zdawało się, że przebyć ich niepodobna. Za nami leżała głęboko prerya, jak nieskończone, połyskliwe jezioro. Strumienie, spienione srebrem, szumiały dokoła nas; flora, odziana w bogato cieniowany aksamit zieleni, wznosiła złotem ukoronowaną głowę, wysoko ku graniom i turniom. Tu piętrzą się olbrzymie stopnie skalne jedne ponad drugimi, dźwigając na sobie potężne jodły balsamiczne. Tam znowu u stóp samotnego tytana skalnego sterczą ku niebu całe szeregi kolumn, a za kulisami lasu drzemią przedziwne tajemnice świata górskiego. Poza ostro zarysowanemi ciemnemi krawędziami najwynioślejszych na pozór wyżyn migocą srebrne i złote punkty i promieniują dyamentowymi pasami na sinoszarych zasłonach.
Czy to pozdrowienia niedostępnego dla śmiertelników zaczarowanego świata z baśni, czy też tylko odbicia słoneczne z odległych szczytów górskich, którym nie mogą dorównać otaczające nas skalne olbrzymy?
Jechaliśmy przez ten przepych i wspaniałość coraz to wyżej i wyżej. Celem naszej jazdy na dzisiaj było
- ↑ Góra zielonej wody.