Nie mogąc skorzystać z dogodności jednego żywiołu, rzuciliśmy się w ramiona drugiego, to jest w wodę. Po kąpieli postanowiliśmy zbadać, kto byli owi ludzie przy ogniskach. Oczywiście podjął się tego zadania Winnetou, a wziął mnie do towarzystwa, gdy go zapewniłem, że rana mi nie dokucza.
Oddawszy strzelby towarzyszom, puściliśmy się w drogę, niezbyt wygodną po nocy. Najpierw weszliśmy głęboko w las, o ile na to pozwalało podszycie, a potem, macając rękami, ruszyliśmy dokoła północnego brzegu jeziora. Upłynęła z godzina, zanim dostaliśmy się do półwyspu. Wkrótce poczuliśmy woń spalenizny, a w kilka chwil potem spostrzegliśmy ognisko.
Pokładliśmy się na ziemi i zaczęliśmy się czołgać. Półwysep miał małą zatokę, a na jej stronie wewnętrznej płonął ogień. Zrozumieliśmy, że dążąc dalej brzegiem tej zatoki, z przodu zamiast z tyłu, dostaniemy się do obozujących. Udało nam się to znakomicie. W sitowiu, które tam rosło, znaleźliśmy nietylko osłonę, lecz także miękkie, puszyste podłoże.
Teraz mieliśmy obóz tuż przed oczyma i zobaczyliśmy... Old Wabble’a i trampów.
Obecność ich w tem miejscu nie była nam dziwną; ale w każdym razie była niespodzianką. Czy był z nimi ktoś, znający drogę, wiodącą tutaj? Pobyt nasz w kuźni i w Dolinie Niedźwiedzi dał im sposobność do wyprzedzenia nas o kilka dni drogi. Powodziło im się widocznie bardzo dobrze, bo panowało tam wielkie ożywienie. Wszyscy siedzieli dokoła ogniska, tylko stary Wabble stał oparty o drzewo.
Trzymał rękę na temblaku, zrobionym z kawałka skóry i przedstawiał widok przerażający. Jego długie i chude ciało schudło jeszcze bardziej, a twarz, zwykle bezmięsna, zapadła się tak, że była podobna do trupiej czaszki. Czupryna, utrzymywana zwykle czysto, osmalona teraz do połowy, lepiła się od brudu. Był to już tylko szkielet, a obdarte jego ubranie wisiało na nim, jak na grabiach. Pożywienia z pewnością mu
Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/163
Ta strona została skorygowana.
— 349 —