bonancy. Wytnijmy sobie piszczałki, jak Dick Hammerdull nad owym strumieniem!
Pominę scenę, która teraz nastąpiła. „Generał“ groził i klął, trampi śmiali się, a Old Wabble wtrącał w to bezbożne uwagi. Teraz wróciłem z Winnetou z półwyspu do lasu, gdyż mieliśmy jeszcze zakraść się do drugiego ogniska.
— Co mój brat postanowił w sprawie bladej twarzy, zwanej generałem? — zapytał, mnie Apacz po drodze.
— Pojmać go.
— W takim razie trampi będą musieli go nam wydać. Rano mają go zamordować, a my zabierzemy go dziś w nocy.
Ruszyliśmy od drzewa do drzewa ku drugiemu ognisku. Droga, którą odbywaliśmy, była dwa razy dłuższa od poprzedniej. Nie szliśmy jeszcze godziny, kiedy usłyszeliśmy przed sobą szmer, jak gdyby ktoś potrącił i złamał suchą gałąź. Ujęliśmy się zaraz za ręce i pomknęliśmy daleko w bok. Tam padliśmy zaraz na ziemię i przyłożyliśmy do niej ucho. Jacyś ludzie zbliżali się powoli cichym krokiem. Szli stamtąd, dokąd my zmierzaliśmy właśnie.
— Uff! — rzekł Winnetou, kiedy nas minęli. — Ciekaw jestem, czy to ci ludzie siedzieli na dole przy ognisku?
— Po ich chodzie wnioskuję, że będą to Indyanie.
— Tak, to czerwoni. Skąd idą i dokąd dążą? Czy z tamtego ogniska do tego? A może udają się na tę stronę jeziora, po której my obozujemy? A może przybywają skąd inąd?
— Musimy to zbadać, Winnetou!
— I to jak najrychlej, bo nasi towarzysze mogą znaleźć się w niebezpieczeństwie, które zresztą ustąpi w chwili, gdy Old Shatterhand do nich przyjdze.
— Radzisz mi więc wrócić do naszego obozu?
— Śpiesz jak najprędzej i nie zatrzymuj się przy trampach!
Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/166
Ta strona została skorygowana.
— 352 —