Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/171

Ta strona została skorygowana.
—  357  —

zwykle na obozowisku. Jakkolwiek nie spodziewaliśmy się tam nic znaleźć, jednak rzuciliśmy okiem dokoła. Ślady czerwonych prowadziły w różne strony. Rozdzieliliśmy się, by im się przypatrzyć i wkrótce usłyszeliśmy głos Old Surehanda:
— Chodźcie tu, chodźcie wszyscy! Tu leżą! Prędzej, prędzej! Gdy pobiegłem tam, skąd głos mnie doszedł, straszny widok przedstawił się moim oczom. Pod drzewami leżeli wszyscy trampi bez czupryn na skrwawionych głowach. Byli więc oskalpowani! Dalsze badanie wykazało, że ich zakłuto.
Zdjęła nas zgroza. Trampi byli wprawdzie ludźmi złymi, gotowymi do wszelkiej zbrodni, jednak widok ich w takim stanie był okropny.
Ażeby dwudziestu ludzi tak szybko i tak pewnie pokonać, musiał każdy czerwony wiedzieć, na którego z białych ma się rzucić. Pięćdziesięciu Indyan na dwudziestu białych! Zabici byli już sztywni, z czego wynikało, że pozabijano ich nie dzisiaj rano, lecz jeszcze wczoraj wieczorem. Ale na co zatrzymywali się tu potem Indyanie? Zapewne mieli tu coś zrobić rano, co potrwało aż do południa. Co to być mogło? Teraz przypomniałem sobie Old Wabble’a, którego trupa nie było. „Generał“ zabrał go widocznie, ażeby na nim wywrzeć szczególną zemstę.
O ile z początku staliśmy w milczeniu nad trupami, o tyle głośniejsze były potem nasze okrzyki. Gdyby teraz czerwoni stali byli przed wylotami naszych strzelb, bylibyśmy ich wystrzelali wszystkich. Ale jak nawet największemu nieszczęściu towarzyszy jakaś dobra okoliczność, tak było także tutaj. Hammerdull wskazał na zwłoki i rzekł:
— Picie, tu leży Izajasz, który godził na nasze życie!
— A tutaj Joel, który nie chciał się dać wziąć na nasze pieniądze! — zauważył długi, wskazując na drugie zwłoki.