Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/179

Ta strona została skorygowana.
—  365  —

serce, a piekło ze wszystkimi swymi dyabłami grzebie już w mojem ciele. Mr. Shatterhand, mr. Shatterhand! Wy jesteście wierzącym i pobożnym człowiekiem, wy pewnie to wiecie. Czy jest Bóg?
Położyłem mu rękę na czole i odrzekłem:
— Nie przysięgam nigdy, a dziś przysięgam tu na moje własne zbawienie, że Bóg jest!
— I życie pozagrobowe, wieczność?
— Jak prawdą jest, że Bóg jest na niebie, tak jest życie pozagrobowe i wieczność!
— I tam będą karane wszystkie grzechy?
— Wszystkie nieprzebaczone.
— O Boże wszechmiłosierny! Kto przebaczy mi tyle grzechów? Czy wy możecie to uczynić, Old Shatterhand?
— Ja nie jestem do tego zdolny. Proście o to Boga! To jedynie od Niego zależy.
— On mnie nie wysłucha, nie zechce o mnie nic wiedzieć. Już zapóźno, zapóźno!
— Dla miłości i miłosierdzia Bożego niema skruchy zbyt późnej!
— O, gdybym był was pierwej usłuchał! Nie żałowaliście trudu dla mnie. Mieliście słuszność, twierdząc, że śmierć trwa dłużej, aniżeli życie! Żyłem prawie sto lat. Ten czas przeminął jak tchnienie wiatru, ale ta godzina, ta straszna godzina trwa dłużej, niż całe moje życie. Ona sama jest wiecznością! Przeczyłem istnieniu Boga i wyśmiewałem się z Niego, mówiłem, że go nie potrzebuję ani za życia, ani po śmierci. O, ja nieszczęśliwiec! Szaleniec! Jest Bóg, jest. Czuję to teraz! Człowiek potrzebuje Boga, bardzo potrzebuje. Jak można żyć i umierać bez Boga? Huuu, jak mi zimno! Huuu, jak ciemno! To głęboka, bezdenna przepaść... pomocy, pomocy! Zwiera się już nademną... pomocy pomocy! Coś mnie obejmuje szponami... pomocy... łaski... łaski!
Zamknął oczy i krzyczał z początku przeraźliwym, a potem obumierającym głosem. Wtem zamknął usta